Strona główna    Mapa strony    Wersja angielska  Wersja rosyjska  Wersja ukraińska 

Mój Spitsbergen - wspomnienia mgr inż. Darii Rybarczyk

Mój Spitsbergen - wspomnienia mgr inż. Darii Rybarczyk "Od dawna chciałam popłynąć w lody. Jesienią  2009 roku podczas Rejsu Muzyków na Zawiszy Czarnym dowiedziałam się, że Gedania płynie w następnym sezonie na Spitsbergen. Po powrocie z rejsu rozmawiałam z kapitanem Waldemarem Waszczykiem i usłyszałam, że załogę miał skompletowaną jeszcze zanim było wiadomo dokąd popłyną - załogę sprawdzoną w rejsach na Hetmanie, w wyprawie na Przylądek Horn i Antarktydę.

Dla mnie również miała to być nowa sytuacja,  ponieważ zwykle pływam ze swoimi przyjaciółmi i studentami. Ale tak bardzo nęciło mnie nieznane...

W styczniu kapitan Waszczyk umówił się ze mną w Gdyni, dokąd przyjechałam z bardzo smutnego powodu – na morski pogrzeb mojego przyjaciela.

I wtedy powiedział mi, że jestem w załodze. Bardzo się ucieszyłam, chciałam  znaleźć się pół metra od lodowego paku.  Kiedy spotkaliśmy się na lotnisku w Gdańsku, poczułam jakbym wszystkich znała od lat. Być może dlatego, że łączyła nas ta sama pasja, ten sam sposób odczuwania, jakaś niewidzialna nić splatająca ludzi tego samego „rodzaju”.

Wyjeżdżaliśmy z kraju w trzydziestostopniowym upale. Oslo przywitało nas deszczem a temperatura 10o C w Tromso była dla nas stanowczo za niska. Na jacht dotarliśmy wieczorem,   transport z zaopatrzeniem dotarł około 2 w nocy, ale tego nie czuliśmy, bo trwał nie kończący się polarny dzień. Załadowaliśmy przywieziony prowiant, choć wydawało się niemożliwe, że Gedania pomieści te niezliczone ilości puszek, słoików, kartonów itp.

Wyszliśmy w morze. Pierwszym napotkanym lądem w archipelagu Svalbardu była Wyspa Niedźwiedzia. W drodze pokazały nam się pierwsze delfiny. Baraszkowały przy burcie jachtu. Przy wyspie zatrzymaliśmy się na połów. Pierwszy raz w życiu łowiłam ryby na wędkę. Złowiłam za jednym razem dwa pokaźne dorsze, których nie miałam siły wyciągnąć z wody. Z pomocą przyszedł Piotr z podbierakiem. W niespełna 15 minut mieliśmy dwa kosze ryb.

Krajobraz, który nas otaczał w całym Svalbardzie był bardzo surowy, wręcz monotonny. Wszechobecne góry pokryte były śniegiem i skąpą roślinnością: niskopienną tundrą w postaci kilkucentymetrowych krzewinek, mchami i porostami. Po zejściu na ląd, gdzieniegdzie widzieliśmy drobniutkie kwiatki. Jedynie w Hornsundzie spotkaliśmy soczyście zielone, miękkie, gęste mchy i kwiatki jakby nieco większe.

Płynęliśmy na północ . Naszą podróż  urozmaicały towarzyszące nam foki i od czasu do czasu pojawiające się wieloryby. Lodu było coraz więcej i więcej, początkowo drobny, potem otaczały nas coraz większe jego bryły. Aż doszliśmy do granicy lodu. Dalej płynąć się nie dało. Roztaczał się niesamowity widok. Mieniące się w słońcu bryły zbiły się w pak lodowy, za którym był już tylko stały lód. Dopłynęliśmy za 80 równoleżnik. Tego chcieliśmy i to nam się udało.

W rozciągającej się dookoła bieli widzieliśmy góry lodowe. Do jednej z nich, dumnie wystającej z wody, dopłynęliśmy. Podziwialiśmy biało-błękitne cudo, zrobiliśmy masę zdjęć i zostawiliśmy za rufą nieznaną północ.

W drodze powrotnej wykonywaliśmy zadanie dla Polskiej Stacji Badawczej w Hornsundzie. Byłam w pierwszej ekipie pobierającej próbki wody i osadów. Popłynęliśmy pontonem na brzeg nieopodal lodowca. Długo szliśmy do pierwszego strumienia. A krajobraz iście księżycowy: szarobure skały, kamieniste rowy a na rozmarzniętej z wierzchu ziemi charakterystyczne kostki lodowe układające się w kręgi., które wyglądały tak, iż wydawało się niemożliwe, że natura sama je tak uformowała. I ta głęboka cisza. Pamiętam niepokój, który towarzyszył nam, kiedy byliśmy na lądzie z dala od bezpiecznego jachtu.  Bardzo chcieliśmy zobaczyć białego niedźwiedzia, ale niekoniecznie teraz.  Kiedy wróciliśmy na ponton, ciekawska foczka wychyliła swą piękną główkę tuż przy pontonie. Podpłynęła tak cichutko, że całkowicie nas zaskoczyła. Czy miś polarny mógł też tak niepostrzeżenie podejść do człowieka?

W Barentsburgu spotkaliśmy Czecha - trapera, który od kilku lat jest przewodnikiem w tym trudnym, niedostępnym terenie, gdzie nie ma jeszcze wytyczonych turystycznych szlaków. Opracowywał trasy, nowe przejścia, eksplorował letnie szlaki. Chodził po tych górach z całym potrzebnym ekwipunkiem zawartym w plecaku, gdzie znalazło się miejsce również dla gitary i harmonijki ustnej. Z zachwytem opowiadał o górskich strumieniach, wodospadach, przełęczach i pięknych górskich widokach. My widzieliśmy to od strony morza. Płynął z nami do Longyearbyen, grał nam na swoich instrumentach i śpiewał.

Longyearbyen to zdumiewające miasteczko. Jeżeli przebywasz w nim pół roku – stajesz się jego obywatelem. Ludzie, mieszkający tam na stałe muszą sobie wystarczyć, są zależni jeden od drugiego i bardzo życzliwi. Kobieta, która w dzień pracuje jako kierowca autobusu, wieczorem jest barmanką. Pracownik portowy po godz. 17.00 jest ratownikiem na basenie.

Przed każdym domem stoją skutery, sanki, narty – tutejsze środki transportu. Jest tu szkoła, boisko, które przez większą część roku jest lodowiskiem, basen.

Zaskoczył mnie dosyć duży ruch turystyczny, np. do Barentsburga przypływał codziennie jeden statek z turystami z Longyearbyen.

W stolicy Svalbardu widzieliśmy parę ludzi wznoszącą się wysoko ponad górami na paralotniach. Nie ma tu wyciągów, sprzęt ważący ponad 20 kg trzeba samemu wnieść na szczyt. Rozmawiałam później z nimi. Była to para Szwajcarów, która przylatuje na Spitsbergen regularnie, bo  jak powiedzieli - nigdzie na świecie nie ma takiego noszenia jak tutaj.

Dzień i noc wyglądały tak samo. Trudno było się połapać czy jest 12 w południe czy 12 w nocy. To czy było jaśniej czy ciemniej, zależało tylko od ilości chmur na niebie. Do dnia polarnego łatwo się było przyzwyczaić. Uważam, że to wspaniałe, że można było przybić do brzegu o każdej porze doby, bo było tak samo jasno. Nie trzeba było myśleć o tym, że może nocne podejście jest niebezpieczne, bo nie wiadomo, jakie jest oznakowanie nawigacyjne a skały ostre jak brzytwy.

Natomiast po powrocie do domu zdziwiłam się bardzo, kiedy zapadł zmrok, którego nie widziałam od trzech tygodni. Przez kilka dni było dla mnie za ciemno, a wieczór przychodził za szybko.

Myślałam, że popłynę na północ raz, wrócę i potem będę pływać  w warunkach bardziej sprzyjających człowiekowi. Teraz wiem, że to niemożliwe. Jest jakaś tajemnicza  siła przyciągania w tym surowym, dzikim i pięknym lodowym świecie. Już w głowie rodzą się projekty nowych wypraw. Wiem na pewno, że wrócę na Spitsbergen. Dlaczego? Bo jest."

Galeria zdjęć